|
|
|
str. 1 | 2 |
3
|
Operacja "Most", czyli 35 minut pod okupacją.
O planowanym lądowaniu w Polsce przebąkiwało się od początku 1944 roku, wnet po przeniesieniu polskiej eskadry specjalnej
1586 do Brindisi we Włoszech. Chociaż latałem w załodze samego Cesarza (mjr obs.
Stanisław Król) i dzieliłem z nim
- wraz z Józkiem Gryglewiczem i Staszkiem Danielem - jedną kwaterę, więc jeden z pierwszych powinienem był wiedzieć
co w trawie piszczy, jakoś nie przywiązywałem do tych gadek wagi. Lataliśmy na Halifaxach i Liberatorach, to Armia
Krajowa musiałaby chyba wynająć od Niemców lotnisko, żeby któryś mógł usiąść, zatem nie moje zmartwienie.
Aż tu pewnego kwietniowego popołudnia przylatuje do nas Dakota, z załogą trzech strusiów (nie pamiętam dlaczego
utarło się u nas nazywanie Brytyjczyków strusiami), Cesarz bierze ich do kancelarii, woła mnie i przedstawia:
- Gentelmen, this is (tu zniekształca moje nazwisko na ich benefit), ale krótko możecie nazywać go "curly"
(że to łatwiej spamiętają, bom łysy), jest do waszej dyspozycji.
W pierwszej chwili nie połapałem się o co chodzi, potrząsnęliśmy sobie ręce, glad to know you i rzucam w Cesarza
pytające spojrzenia. Widocznie coś go w tym ubawiło, bo się krótko roześmiał, klepnął mnie po łopatce, powiedział
sorry coś tam ma do załatwienia i wyszedł.
Zaczynam czuć pismo nosem ale nie dopuszczam najgorszych podejrzeń. Czym mogę służyć? A pilot pyta mnie z kolei
grzecznie, czy bym nie zechciał zabrać szczoteczkę do zębów i przybory do golenia, to byśmy polecieli do Bari,
po drodze bym się otrzaskał z przyrządami Dakoty, przenocujemy i wrócimy jutro rano, na nawigacyjne omówienie
operacji. Oczywiście, od słowa do słowa wyłazi, że zostałem im przydzielony do towarzystwa w lądowaniu
w Polsce.
Innemu, na taki zaszczyt, pierś by wezbrała dumą, ale ja za dobrze znałem Cesarza, przyjaciela jeszcze sprzed
wojny. W mig dodałem sobie dwa i dwa. U płowowłosej Jean (jak jest rodzaj żeński od kierowca?), "drajwerki"
z bazy cichociemnych, zaskarbiłem sobie dobrze wróżące względy, a Cesarz miał na nią łase oko i jak mógł - psuł
mi szyki. Czy mogła mu się nawinąć lepsza okazja niż wysłać mnie na ryzykowaną eskapadę i według wszelkiego
prawdopodobieństwa raz na zawsze pozbyć się rywala? Nawet nie mogłem mieć do niego pretensji, bo w miłości,
jak na wojnie, każdy podstęp jest dopuszczalny.
Zabrałem szczotkę do zębów, przybory do golenia i polecieliśmy do Bari, gdzie zamieniliśmy się z pilotem na
miejsca i zrobiłem dwa starty i dwa lądowania. Po kolacji, przy "skoczu" z sodą, poznałem bliżej moich potencjalnych
współsamobójców. Całkiem sympatyczne chłopaki i każdy innej nacji. Ted Harrod, pilot, Anglik; Bill Wells, nawigator,
Australijczyk, Jock Willcock, radiotelegrafista rodem z Walii. Doświadczona załoga, tyle że z lotnictwa transportowego i ani jeden
prochu nie wąchał. Co przepijem, to mnie bardziej żal się siebie robi, ale maskuję to jak mogę. W ostateczności,
raz kozie śmierć.
Spałem dobrze. Bliżej południa niż rana, wróciliśmy do Brindisi. W międzyczasie Cesarz nie zasypiał gruszek w popiele,
powymieniano depesze z Krajem i z Londynem, lot wyznaczono na jutro, 15 kwietnia. Jeszcze raz ciarki mnie przeszły,
gdy Bill rozłożył mapy, zaznaczył jeden krzyżyk w Brindisi, drugi w Trieście, trzeci u zbiegu Sanu z Wisłą,
połączył je po linijce dwiema prostymi kreskami i zadowolony ze swojego dzieła zwraca się do mnie: - From there it's
up to you. Czysto teoretyczne założenie, bo jeśli nie trafią nas nad Triestem, to i tak cudów nie ma: Budapeszt
był wtedy jednym z najgroźniejszych dla samolotu miast w Europie, a nad Balatonem już Niemcy zdążyli rozmieścić
nocnych myśliwców. Ale co miałem mówić? Już lepiej lecieć z załogą nieświadomą niebezpieczeństwa niż z
wystraszoną.
Tej nocy nie było innych operacji dla naszej eskadry, moi strusie polecieli na swoje lotnisko, a dla mnie Cesarz zarządził
pożegnanie, w naszym improwizowanym kasynie. Zeszli się wszyscy koledzy, płowowłosa Jean przywiozła kilku
cichociemnych i po raz pierwszy Cesarz nie dyszał ani mnie ani jej nad karkiem, co mi pozwoliło zapomnieć,
że jestem na własnej stypie. Choć nie było nic mocnego do picia, podochocilismy sobie nieźle beczkowym wermutem.
Jean była słodka, koledzy prześcigali się w okazywaniu mi dozgonnej (!) przyjaźni. Pod koniec wzniosłem szklankę
do Cesarza: "- Morituri te salutant!" ("ave Cesar! Morituri te salutant!" - "witaj Cezarze, pozdrawiają cię idący na
śmierć" pozdrowienie gladiatorów wkraczających na arenę. Przypis: PH). Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
Przypomniałem sobie, że skończył gimnazjum matematyczno-przyrodnicze i nie liznął łaciny. Razem z Jean odwieźlismy
cichociemnych, potem Jean przywiozła mnie pod kwaterę i w poświacie z okna pokoju Cesarza dość ufnie powiedziała mi
do widzenia...
|
|
|