301.dyon.pl




Lotnicy

Biografie

Wspomnienia

Inne teksty








str. 1 | 2 | 3


Operacja "Most", czyli 35 minut pod okupacją.

Nastepny dzień - zwyczajna rutyna. Zaraz po południu przyleciała Dakota, postudiowaliśmy sobie plan lotu, strusie docenili, że moje doświadczenie może być coś warte i zmieniliśmy trasę. Wciąż widoki powodzenia były w sferze pobożnych życzeń, ale przy późnym podwieczorku rozmawiało się już serio. Ani dowódca bazy cichociemnych mjr Jaźwiński, ani Stach Król nie próbowali ukrywać, że jest to lot doświadczalny, ale dużo zależy od tego, żeby się udał.

Właściwie dlaczego ma się nie udać? Im bliżej startu, tym bardziej nabieram pewności, że podołamy zadaniu. Byliśmy już przy samolocie, gdy przywieziono dwóch skoczków do wysadzenia w Polsce. Przypomniało mi się, że skoczkom dają na drogę srebrne pełne flaszki, z jakimś alkoholem. Spytałem jednego, czy by mi podarował pustą, gdy ich szczęśliwie dowieziemy. Obiecał. Tuż przed startem przyszedł jeszcze Zbyszek Szostak i wetknął mi pokrowiec tropikalnego hełmu, żebym przywiózł polskiej ziemi.

Wystartowaliśmy tuż po zachodzie słońca. Wiał wiatr od wschodu i spokojna powierzchnia Adriatyku lśniła gasnącym odblaskiem wymalowanego wieczorną zorzą nieba. W uszach, nawykłych do przytłumionego grzmotu czterech silników Liberatora, mruczenie Dakoty zdaje się kojącą ciszą. Mrok powoli gęstnieje, z zarysem albańskiego brzegu na dole - zarys jakby drugiego lądu przed nami. To opończa warstwowych chmur, spodem ciemnobura, górą bieląca się śnieżyście. Zapalają się pierwsze gwiazdy.

Na dziesięciu tysiącach stóp wchodzimy nad chmury i niknie pod nami właśnie mijany brzeg. Ted wyrównuje Dakotę do poziomu lotu i włącza automatycznego pilota. Czego meteorolog nie przewidział, to że nad warstwą chmur, między osiem i dziewięć tysięcy stóp, od Bałkanów nad całą równiną węgierską, rozpostrze się druga ze dwa tysiące wyżej. Może to i lepiej, bo lecimy sobie osłonięci od spodu i od góry. Z drugiej strony trochę mnie to niepokoi, gdyż i wiatry przepowiedziane przez meteorologa mogą się różnić od wiejących rzeczywiście, a nie mamy sposobu tego sprawdzić, ani wzrokowo z mijanym terenem, ani sekstansem pomiarami z gwiazd.

Pozostaje mi tylko zegarek i obliczanie w pamięci zostawianych w tyle dystansów. Chciałbym nawet, żeby odezwała się artyleria, bo tyle razy przemierzyłem tę trasę, że zdaje mi się, iz po nasileniu ognia poznam skąd strzelają i gdzie jesteśmy. Siedzę cicho ze swoimi myślami, czasem z ukosa obserwuję Teda. On też często głowę zadziera w górę, jakby czegoś wypatrywał. W mdłym świetle fosforyzujących instrumentów, widzę tylko na przeźroczystym tle perspeksu jego profil.

Mija już trzy godziny. Gdzieś tu, daj Boże bezpiecznie za lewą burtą, powinien być Budapeszt. Jest! Powłoka chmur rozjaśnia się, jakby ktoś w ogromnym kloszu zapalił światło. Ted pierwszy raz widzi prychające iskrami chmury w płomieniach, od czego niemal jasno robi sie w kabinie. Odruchowo wyłacza automatycznego pilota i oburącz chwyta wolant. Pochylam się, kładę mu rękę na ramieniu. O key - w Dakocie nie muszę nawet zbytnio podnosić głosu - Skręć pięćdziesiąt stopni w prawo. To Budapeszt. Trochę nas zniosło na zachód. Trzymaj kurs pięć minut a Bill obliczy nowe wiatry.

Spokojny chłop, wie że wiem co mówię, kładzie maszynę w wiraż, wyprowadza jak radziłem i spogląda na zegarek. Do kabiny wciska sie między nas nawigator i chce wiedzieć, co wyprawiamy. Ted powtarza mu prawie słowo w słowo, co ode mnie usłyszał. Muszę im przyznać, że rozumieją się błyskawicznie. Bill znika i już po trzech minutach daje pilotowi poprawiony kurs. Jak dotąd wszystko idzie jak po maśle. Przed myśliwcami kryją nas zasłony chmur i do Karpat nic nam już nie grozi. Mówię to Tedowi, gdy on z powrotem włącza automatycznego pilota.

Przychodzi do nas Jack z termosem, dostajemy po kubku gorącej herbaty. Los wciąż sie do nas uśmiecha. W górnej warstwie chmur ukazują się okienka, z granatowymi szybami nieba. Bill na to czekał, bo wnet podaje nam nową poprawkę kursu, z namiaru sekstansem. Jedno zdaje się być pewne: trafimy do Sandomierza. W Polsce niebo ma być czyste, to z dotychczasowym szczęściem - na lądowisko też trafię.

Pogadujemy teraz trochę z Tedem. Wyczuwam, że jak ja nabrałem do niego ufności, on również ma już do mnie zaufanie. Jeszcze raz Bill poprawia kurs i wnet wlatujemy nad Karpaty. Najpierw odsłania nam się wystrojone w gwiazdy niebo, po czym kończą się pod nami chmury, jak odkrojone wzdłuż łańcucha grzbietów górskich. Zaczynamy zniżać się ku ziemi. Po locie między chmurami, wzrok bez wytężenia rozróżnia połacie zalesione od rozłogów pól. Sierp księżyca wyśledza srebrne migotanie strumyków, to łypnie sadzawką jak lusterkiem. Z daleka widzę połyskliwe nitki biegnące ku sobie. Ręką pokazuję Tedowi, a on tylko szczerzy zęby w uśmiechu.

Od Sandomierza mamy kurs położony z grubsza. Zapalam sobie osłoniętą od oczu lampkę, rozkładam mapę na udach i wiodę palcem po mijanej trasie. Właściwie wiem o sekundy naprzód co mam ujrzeć i na mapie jakbym sprawdzał czy kartograf dobrze przeniósł szczegóły terenu na papier.

- Here we are, boys! - wołam, bo chyba tak podniecony w żadnym locie nie byłem.


cofnij
str. 1 | 2 | 3





Jedynka | Lotnicy | Biografie | Wspomnienia | Fotografie