|
|
|
str. 1 | 2
|
Fragment książki, wspomnień
Marcelego Ostrowskiego.
Z naszych wypraw wracaliśmy często bardzo postrzelani. Po którymś locie mechanik doliczył się
w naszym kadłubie ponad 45 dziur.
Konstrukcja samolotu była żeberkowa, jeśli pocisk trafił w łączenie, to zniszczenie było wielkie, ale jeśli w płótno,
którym obciągnięty był szkielet, w niewielkim stopniu uszkadzało to maszynę, chyba że raniło kogoś w środku, albo uszkodziło
wewnętrzne urządzenia. Jeśli pocisk trafił w zbiornik z paliwem pod skrzydłami, traciliśmy paliwo, co oznaczało, że nie uda
nam się wylądować w bezpiecznym miejscu. Zbiorniki te były wewnątrz wyłożone grubą gumą, która w momencie przedziurawienia
samoistnie się zasklepiała, oczywiście nie całkiem, ale ograniczało to duży wyciek paliwa.
Nie zawsze też paliwo się zapalało, wewnątrz nie było dostępu powietrza, więc dochodziło do tego sporadycznie. Jeśli
jednak na pokładzie był pożar, to sytuacja wyglądała niebezpiecznie, mieliśmy jakieś prymitywne gaśnice, ale w takiej
sytuacji trudno się było nimi posłużyć ze względu na panującą w kabinie ciasnotę. Jeśli paliło się na zewnątrz, pilot
raptownie schodził w dół, pikował i pęd powietrza często gasił płomień. Samolot palił się łatwo, wszystkie przewody
były wypełnione łatwopalnymi olejami. Jeśli nic nie pomogło, to pozostawało tylko skakać na spadochronie. Dziś trudno
sobie wyobrazić, jak prymitywne było tamto nasze latanie i w jak trudnych warunkach się odbywało.
25 czerwca polecieliśmy wśród tysiąca innych samolotów nad Bremę. Lecieliśmy w minutowych odstępach, dodawało nam ducha, że
jest nas tylu. Nasza załoga leciała w komplecie, a mjr Pronaszko był naszym pilotem. Dywizjon 301 wielkim wysiłkiem wystawił
do akcji piętnaście Wellingtonów. Leciał z nami także dowódca dywizjonu
(W/Cdr Adam Dąbrowa).
Tysięczne naloty na Niemcy opanowały wyobraźnię Brytyjczyków i rząd uwierzył, że Dowództwo Bombowe będzie rzeczywiście
w stanie wygrać wojnę. Marszałek Harris otrzymał poparcie dla swojego projektu i został upoważniony do rozbudowy
sektora samolotów bombowych. Ucierpiały na tym marynarka wojenna, wojsko lądowe. Marszałek Harris był przekonany, że
intensywnie bombardowane Niemcy poproszą o pokój.
Pogoda była nieszczególna w porównianiu z warunkami nalotu na Kolonię. Obrona przeciwlotnicza była bardzo intensywna.
Myśliwce RAF-u i alianckie, aby utrudnić i zdezorganizować Niemcom obronę, atakowały jednocześnie lotniska w Holandii
i na wybrzeżu. Stoczono w powietrzu wiele bitew. W tysięcznym nalocie na Bremę uczestniczyły 1003 bombowce, zadaniem
naszym było zbombardowanie urządzeń portowych i schronów łodzi podwodnych oraz fabryki produkującej urządzenia do
samolotów myśliwskich Focke-Wulf.
(...) Często gdy wracaliśmy z lotu bombowego i podchodziliśmy już do lądowania, kontroler lotniska podawał nam kodem
wiadmość, że krążą samoloty niemieckie i czekają na nas. W eterze padało hasło: "Bandyta czeka!" i wiedzieliśmy, że trzeba
pokrążyć trochę na wyższym pułapie. Często robiliśmy to już na resztkach paliwa. To była częsta wymówka - gdy ktoś chciał
mieć pierwszeństwo w lądowaniu nadawał, że kończy mu się paliwo. Kiedyś ktoś z kolegów będących w powietrzu puścił
w eter radę: "To sobie doszczyj, będziesz miał więcej!". Wszyscy słyszący to ryknęli śmiechem, choć nigdy nie dowiedzieliśmy
się, czyj to był komentarz. Słyszeli to także na ziemi. Takie wypowiedzi często słyszało się w momentach tragicznych,
gdy poczucie humoru ratowało sytuację. Gdy ktoś lądował awaryjnie albo cudem uniknął rozbicia, ważne było, by nie czekać
z następnym lotem. Dowódcy wiedzieli o tym i od razu wysyłali na akcję. Gdyby tego nie robili, trauma po takich przejściach
rosłaby i delikwent nigdy nie wszedłby ponownie do samolotu.
|
|
|