|
|
Lot na bombardowanie Essen we wspomnieniach M. Stachiewicza
W nocy z 5 na 6 czerwca lecimy na Essen. Znowu cała moja załoga pod dowództwem Krasińskiego (pierwszego pilota - przyp. PH).
Dywizjon wystawia dziesięć załóg, na odprawie zapowiadają czas pobytu nad celem: od... do... Nie wolno wchodzić wcześniej,
nie wolno wchodzić na cel po tej godzinie. Nasza maszyna ciągnie dość słabo; kiedy dochodzimy do wybrzeża nieprzyjacielskiego,
jesteśmy już spóźnieni. Gdy zbliżamy się do celu, widać olbrzymie stożki utworzone z ponad trzydziestu reflektorów każdy.
Bardzo silna obrona artyleryjska. Gdy jesteśmy bliżej, wszystko gaśnie, wszystko cichnie. Jesteśmy spóźnieni od pięciu do
dziesięciu minut. Wygląda na to, że nikogo już nad celem nie ma. Dochodzimy na cel. Widoczność pionowa bardzo słaba. Jak
zawsze Essen i cała Ruhra przysłonięte mgiełką przemysłową. Roman Chmiel leży na celowniku. Po jakimś czasie mówi:
"O, minęliśmy już cel". Krasiński decyduje się na drugi nalot, zawraca, robimy pełną rundę i znowu nalatujemy na cel.
Tym razem Roman komenderuje: "Otworzyć drzwi bombowe. Bomby poszły. Przytrzymać do fotografii". W tym momencie na lewo
od nas zapala się reflektor o kolorze jasnoniebieskim. Jednym krótkim ruchem, w ciągu paru sekund już jest na nas.
Natychmiast dołącza się więcej reflektorów, i więcej i więcej. Jesteśmy w morzu świateł. Tych reflektorów może być trzydzieści
może więcej. Oślepiający blask. Stoję obok Krasińskiego, który jest przy sterach, wołam do niego: "Nie daj się pan oślepić!
Ja będę prowadzić!". Łapię pozycję księżyca. To będzie nasz główny przewodnik nawigacyjny i komenda: "W lewo, 30 stopni w dół!".
"W prawo 20, w lewo 15, w górę...". I tak się zaczyna ten taniec. Uważam tylko na to, żeby nie być w tym samym punkcie przestrzeni,
w którym z kilkudziesięciosekundowym wyprzedzeniem artylerzyści na ziemi namierzyli nasz samolot. Cały czas w reflektorach,
cały czas ten straszny taniec. Przyrządy pokładowe zupełnie rozhuśtane, busola kręci się w kółko, tak że ja tylko pilnuje
księżyca, żeby mniej więcej utrzymać nasz kurs, nasz kierunek lotu. Oczywiście, jak tylko reflektory się zapaliły odezwała się
artyleria. Naokoło nas zaczęły pękać pociski, słychać wybuchy. Przelatujemy przez pozostałe po wybuchach chmurki. Smród prochu.
Reflektory - niektóre gasną gdy wychodzimy z ich zasięgu, nowe zapalają się z przodu. Ciągle ten potworny taniec. Słychać
wybuchy. Czasami coś szurnie po płatowcu, odłamki pocisków i znowu naprzód w tych reflektorach, znowu z tyłu zapalają się nowe.
A walka trwa i ciągle jeszcze istniejemy, jakoś nie udaje im się w nas trafić. To się ciągnie, ciągnie, ja tylko pilnuje
pozycji księżyca, żeby zachować ogólny kierunek. Tak się to ciągnie chyba kilkanaście minut. W samolocie cisza, tylko słychać
wybuchy na zewnątrz.
Po jakimś czasie nie zapalają się już przed nami nowe reflektory. Widocznie wyszliśmy ze sfery obrony Ruhry. Jeszcze nas
trzymają reflektory za nami, ale też gasną i po krótkim czasie nastaje ciemność i zupełna cisza. Sprawdzamy załogę, przedni
strzelec w porządku, nawigator w porządku, radiooperator w porządku. Nie ma odpowiedzie w telefonie wewnętrznym od tylnego
strzelca. Wołam wtedy do Piotra Kosina: "Piotr, idź zobacz czy Piotr w tylnej wieżyczce jest w porządku". Po niedługiej chwili
raport: "Piotr w porzadku, ale nie ma komunikacji przez interkom" (wewnętrzny telefon).
Krasiński oddaje mi stery. Sprawdza samolot. Wygląda na to, że nie ma poważniejszych obrażeń. Obydwa silniki pracują w porządku.
Sporo dziur w pokryciu samolotu. Jeden za wskaźników benzyny wskazuje zero. Przełączamy cały dopływ benzyny na drugi zbiornik,
żeby sprawdzić czy nam starczy benzyny na powrót. Okazuje się, że benzyna dopływa. Przypuszczalnie uszkodzony jest sam wskaźnik
zbiornika. Na tablicy przyrządów pilota dziura. Pocisk, czy odłamek wleciał tamtędy, wybił szybę na lewo od pierwszego pilota
i musiał przelecieć o parę cali od twarzy Krasińskiego. Jednak wszystko działa normalnie, już bezpiecznie wracamy do bazy.
Z dziesięciu samolotów naszego Dywizjonu, jeden został zaatakowany dwukrotnie przez myśliwca, trzy - w tym nasz - uszkodzone
odłamkami pocisków, a dwie załogi - Rutkowskiego i Witkowskiego - nie wróciły.
źródło: Mieczysław Stachiewicz "Wspomnienia wojenne", Oficyna Wydawnicza "Adiutor", Warszawa 2003.
|
|
|