|
|
|
str. 1 | 2
| 3 | 4 |
5 | 6
|
Wspomnienia wojenne Tadeusza Rumana, pierwotnie opublikowane w "Biuletynie IPN" pod tytułem "Z pomocą walczącej Warszawie".
O północy nad Warszawą
Mój pierwszy lot nad powstańczą Warszawę wypadł 4 sierpnia 1944 r. Leciałem wtedy
Halifaksem. Lataliśmy nocą. Startowaliśmy około 7 wieczorem z Brindisi we Włoszech, lecieliśmy
przez Jugosławię i Węgry i docieraliśmy nad Warszawę około północy. Wracaliśmy
nad ranem. Pierwszy lot był bardzo spokojny, Niemcy chyba się nas nie spodziewali.
Później z każdym lotem było gorzej. Kiedy pierwszy raz nadlecieliśmy nad Warszawę, to
było niesamowite uczucie – wiedzieliśmy, że tam są nasi koledzy, którzy odbierają zrzut.
W dole widać było krzyż utworzony z lamp naftowych. Robiliśmy wszystko, żeby dokładnie
trafić w to miejsce. Przed każdym lotem była odprawa, na której dowiadywaliśmy się, gdzie
ma być zrzut, gdzie będzie stał krzyż ze światła. Lataliśmy nad samymi dachami domów, bo
krzyże nie miały więcej niż 10 metrów. Staraliśmy się być o umówionej wcześniej porze.
Zawsze na nas czekali. Londyn dostawał informacje o odbiorze.
Zrzucaliśmy naszym broń i amunicję. Nie wiem nawet, jaki był jej rodzaj, bo była zapakowana
w kontenery. W innych krajach zrzucaliśmy także żywność i papierosy, a powstańcom
tylko broń. Na przykład do Jugosławii, gdzie było dwóch dowódców: Tito – komunista, co na
nas działało jak płachta na byka, i na północy generał Mihailović, tam to nawet były zrzucane
worki z papierosami. Czasami zostawialiśmy taki worek papierosów i później do Polski zrzucaliśmy
razem z bronią. Nieoficjalnie, ale tak robiliśmy. Ładunku zawsze było bardzo dużo.
Pod spodem samolotu, tam, gdzie zwykle były bomby, umieszczano kontenery ze zrzutem.
Nasza załoga była całkowicie polska. Anglicy latali też w swoich załogach, ale potem
Churchill zabronił im latać z powodu zbyt wysokich strat. Uznał, że są to loty samobójcze.
My lataliśmy jednak dalej. Spotkałem tylko jednego lotnika angielskiego, który odbył trzy
loty nad Warszawę, reszta jeden–dwa loty. Po wojnie my, którzy lataliśmy nad Powstaniem,
założyliśmy Warsaw 44 Club, zrzeszający polskich i angielskich lotników.
Duże straty
Pierwszy lot był bardzo spokojny, ale później Warszawa już płonęła. Nie trzeba było
nawet nawigować samolotu. Nadlatywaliśmy nad Wisłą i z daleka widać było łunę nad
miastem. Wywiad dostarczał nam nowe, coraz smutniejsze wiadomości o Powstaniu od
„Bora” Komorowskiego.
Nasza eskadra do zadań specjalnych liczyła sześć maszyn. Trudne było to, że ciągle
zmieniał się skład osobowy. Nie mieliśmy żadnej osłony myśliwskiej, dlatego nad Warszawą
ponosiliśmy największe straty – ponad 200 proc. stanu eskadry. Jeszcze dziś często ktoś mnie
pyta: „Tadek, ty byłeś w tej specjalnej eskadrze, znałeś takiego a takiego? On zginął”. A nasza
rzeczywistość była taka – przylatywała załoga, na drugi, trzeci dzień poleciała i... często
ginęła. Nie było czasu się poznać. I na pewno niektórych kolegów nawet nie pamiętam.
Moje loty na Warszawę odbywały się w dniach 4, 7, 9, 13, 15, 21, 24 i 27 sierpnia. Nad
samą Warszawą byliśmy zwykle nie dłużej niż 1–2 minuty. Zginęło 11–12 polskich samolotów.
Do zadań specjalnych brano tylko doświadczonych lotników. 15 sierpnia zginął mój kolega
Zbigniew Szostak, który, nim wyleciał mówił mi, że ma przeczucia, iż to jego ostatni lot.
Nie myśleliśmy wtedy o stratach eskadry, najbardziej ściskało nas w gardle, gdy widzieliśmy
płonącą Warszawę, gdy widzieliśmy, że tam giną nasi bracia. Po lotach zawsze na
drugi dzień słuchaliśmy radia. Denerwowało nas, że Moskale, którzy w każdej chwili mogli
przyjść z pomocą, zatrzymali się i nie oddali strzału. To moim zdaniem była największa
zdrada II wojny światowej.
Na dwóch silnikach
Najbardziej dramatyczny był nasz ostatni lot. Dotarliśmy do Polski na dwóch silnikach. Wtedy
staciliśmy cztery nasze maszyny. Ten ostatni raz leciałem Liberatorem. Strasznie ostrzeliwali nas
Niemcy na Mokotowie. Było ciemno, nie mieliśmy nawet szans skakać na spadochronach, bo
byliśmy za nisko. Zdecydowaliśmy, że lecimy na południe nabrać wysokości i wtedy wyskoczymy.
Nie mogliśmy lądować, ale z czasem te dwa silniki się ustabilizowały. Jeszcze pod Krakowem
cofający się mały oddział niemiecki nas zaatakował. Seria z karabinu maszynowego przeszła po
całym samolocie, ale przelecieliśmy jeszcze przez góry i chcieliśmy skakać w Jugosławii. Będąc
coraz bliżej bazy, postanowiliśmy, że próbujemy wrócić do Brindisi. Wskaźniki pokazywały nam,
że hamulce działają. Naprawdę jednak wszystko było poprzestrzelane, hamulców nie było.
Gdy wylądowaliśmy, mechanicy sprawdzili, że paliwa mieliśmy jeszcze na 5 minut.
Sprawdzono nam też spadochrony. Okazało się, że były podziurawione, przestrzelone.
Gdybyśmy na nich wyskoczyli, to byśmy zginęli, bo malutka dziurka może rozerwać czaszę
spadochronu. To był cud, że wróciliśmy. Kiedy wyszedłem z samolotu, ucałowałem ziemię
i dziękowałem Bogu za ocalenie życia. Zawsze mam ze sobą zwykły aluminiowy Cudowny
Medalik z Matką Bożą. Wykonałem 71 lotów operacyjnych z Anglii i z Włoch i ten medalik
zawsze był ze mną. Nie oddałbym go za miliony funtów.
Dokładnie 59 lat po naszym ostatnim locie nad Powstanie, gdy najbardziej dostaliśmy w skórę
– 27 sierpnia 2003 r. – odsłonięto pomnik Poległych Polskich Lotników na Mokotowie.
źródło: "Biuletyn IPN" nr 8-9, 2004. Oprac. Jarosław Wróblewski i Jan M. Ruman.
|
|
|