|
|
|
str. 1 | 2
| 3 | 4 | 5
|
"Będzie to twój ostatni lot..."
Relacja pilota, W/O Leszka Owsianego, jaką spisał Tomasz Ogieniewski w 1989 roku.
Nagle dostrzegam oślepiający błysk na oszkleniu kabiny pilota i czuję potężne uderzenie w stery. Wolant wyrwał mi się
z rąk, a maszyna zadrżała, jakby została uderzona potężnym drągiem. Nos Halifaxa pochylił się mocno do dołu. Zostaliśmy
trafieni!!! Mocuję się bez przerwy ze sterami, chcąc przywrócić maszynie normalną pozycję. Chyba jest uszkodzony jeden
z popychaczy steru wysokości. Kretowicz bacznie spogląda w moją stronę, trzymając lewą dłoń na gałce trymera. Czeka
na moją komendę. Tak!!! - już kątem oka widzę, jak pokrętło trymera kręci się do tyłu. Ale nic z tego! Trymer nie pomaga.
Przestawiam śmigła na mały skok i daję pełny gaz. Większy ciąg śmiegieł poprawił nieco położenie tak nasze, jak i samolotu.
Nos uniósł się nieco do góry. Uff... Jaka jest wysokość i kurs? Od nawigatora nie słyszę żadnej odpowiedzi. Czyżby intercomm
był uszkodzony? Na wysokościomierzu około 500 metrów. Niewiele. czy nasz okaleczony Halifax wejdzie wyżej? Niestety,
chwilowa nadzieja okazuje się płonna. Wskazówka wysokościomierza powoli, lecz uparcie wędruje w lewo. Moja decyzja może być
już tylko jedna - wydaję rozkaz do skoku! Kretowicz wstał, sprawnym ruchem przypiął spadochron i po chwili opuścił kabinę
pilotów. Ja czekam cierpliwie, aż Denisienko poda mi mój spadochron - zgodnie z instrukcją należy to do jego obowiązków.
Mija kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund. Denisienko nie pojawia się! Trzymając lewą ręką za wolant wychylam się nieco
do tyłu. Miejsce mechanika pokładowego jest puste! Pytam przez intercomm, czy ktoś pozostał na pokładzie. Nie słyszę żadnej
odpowiedzi. A więc zostałem sam!
Na wysokościomierzu nieco ponad 400 metrów. W zasięgu ręki jest mój spadochron. Aby go założyć, muszę puścić wolant. Uchwyt przy
szelkach jest gotowy. Próbuję. NIE! - maszyna wali się na łeb, przechodząc w lot nurkowy. Ciągnę więc za wolant z powrotem...
Uff... Muszę zrobić zwrot o około 180 stopni. Podgórskie okolice, nad którymi się znajduję, dają mi małe szanse wyjścia cało
z awaryjnego lądowania. Mocno okaleczony Halifax reaguje na stery ociężale, z opóźnieniem. Robiąc zwrot straciłem dalsze kilkadziesiąt
metrów wysokości. Przy ściągniętym wolancie nos maszyny ciągle pod horyzontem... Mimo nocy odcienie lasów i zabudowań stają
się okresami wyraźnie widoczne. Niektóre zbocza górskie - może równie ładne jak koło Masłowa - aż "zapraszają" do awaryjnego
lądowania. Dziś siedzę jednak za sterem okaleczonego Halifaxa, a nie poczciwego RWD-ziaka. Spoglądam bacznie do przodu, kierując
maszynę w stronę jaśniejszych miejsc na horyzoncie.
Nagle jakaś postać staje obok mnie. Toż to Janek Lück - tylny strzelec! Bez chwili namysłu krzyczę do niego: "Skacz!!".
Prawdopodobnie z powodu przerwania intercommu nie usłyszał mego wcześniejszego rozkazu i pozostał w samolocie. W kabinie
jest bardzo głośno. Merliny ryczą na mocy startowej, jakieś podzespoły uszkodzonego płatowca drgają, brzęczą i skrzypią.
Słychać też przeciągły furkot - to chyba wiry wokół rozwalonych pociskami drzwiczek komory bombowej. Lück stoi jednak
nadal obok mnie, jakby nie czując grozy sytuacji i nachylając się w moim kierunku pyta: "A co będzie z tobą?". Krzyczę, że
muszę przymusowo lądować bo na skok jest już dla mnie za późno. Ten dzielny chłopak odpowiadna mi wtedy: "W takim razie zostaję
z tobą i ja". Kazałem mu stanąć na stanowisku mechanika pokładowego i całym ciałem oprzeć się o płytę pancerną za moim fotelem.
Mija kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund. Przebłyski lasów i zabudowań stają się coraz częstrze i wyraźniejsze.
Może dolecę do jakiejś większej łąki lub polany odpowiedniej dla mego Halifaxa? Niestety, wysokość ciągle maleje.
Przelatuję parę metrów nad jakimiś chałupami, przesuwam dźwignię gazu całkiem do przodu - zrywam plombę, włączając
emergency boost. Merliny jak podcięte batem ciągną jeszcze mocniej, jakby przeczuwały, że od ich pełnego wysiłku zależy
moje życie. Mija następne kilkadziesiąt sekund. Stery stają się coraz bardziej miękkie. Wiem, że zbliża się moment
przyziemienia. Zapalam reflektor do przymusowego lądowania. Odrzucam całe górne oszklenie kabiny. Pęd powietrza aż
wykrzywia mi twarz. Widzę jednak wszystko doskonale. Wyłania się przede mną duża stodoła. wiem, że ominąć jej już nie zdołam.
Odruchowo ciągnę wolant na siebie. Trącam ręką wyłącznik iskrowników. Czuje pierwsze głuche uderzenie. Obraz tej stodoły
okazał się ostatnim, jaki zarejestrowała moja świadomość w czasie tego lotu. Była godzina 1 w nocy.
|
|
|