|
|
|
str. 1 | 2 |
3 |
4 |
5
|
Lot do Polski z 27 grudnia 1941 r. we wspomnieniach Z. Nowińskiego
Lecieliśmy nad Anglią. Noc była cudna aż do zachwytu. Księżyc jak nafosforowana ogromna tarcza wypłynął na rozmigotane gwiazdami
niebo, znacząc za sobą promieniste smugi, które strumieniami spływały na ziemie. Widoczność była jak wymarzona, to też obserwator
nie poszczędził pochwał meteorologii, której zreguły jako szanując się obserwator nie wierzył nigdy. Radiotelegrafista czuwał
przy swojej "szafie" poziewając co moment z braku zajęcia i może nawet modlił się duchu o zmianę pogody, aby choć chwile
popracować przy radiu. Strzelcy czuwali w hermetycznie zamkniętych od reszty załogi wierzyczkach, wypatrując w ciemnościach
nieprzyjaciela. Jak na nieszczęście, ledwo mineliśmy brzeg angielski ukazały się nam wdali zwały chmur sięgające az do 10.000 feet.
Cały lot odbywał się na przyrządy! Piloci wpatrzeni w zegary zwolna nabierali wysokości, lecąc dosłownie w ciemnościach jak w mleku.
Gdzieś w tyle została stara, zawsze uśmiechnięta Anglia, a ja choć dzieliło nas jeszcze od celu okrągłe pięć godzin, błądziłem myślami
w dalekiej, opuszczonej przed dwoma laty Polsce.
Nie marzyłem nigdy o takim powrocie, to też serce biło mi dziwnym uczuciem radości. Szkoda tylko, że mróz, który niemiłosiernie zcinał
mi nogi, bo rąk już nie czułem! nie dał mi dłużej rozkoszować się myślą o Kraju, o tym dziwnym powrocie. Lecieliśmy tak przeszło
godzinę. Chmury stawały się coraz rzadsze, aż serce mi rosło z radości - nareszcie!
Było mi niesamowicie zimno i dokuczał mi, jak nadomiar złego, lekki ból w skroniach. Oddech stawał się cięższy i nieustające pragnienie
spoczynku przypomniały mi, że nie mam włączonego tlenu. Natychmiast włączyłem się do instalacji tlenowej, robiąc głębokie oddechy.
Ból w skroniach ustał a i normalna przytomność umysłu wracała mi szybko, tylko mróz trzymał mnie jeszcze w swych lodowatych kleszczach.
Nic dziwnego zresztą - lecieliśmy na wysokości dwunastu tysięcy feet! Pod nami chmury przerzedzały się. Wkrótce powinniśmy "przekroczyć"
brzeg Danii i odziwo! jakby ktoś "uciął" - chmury znikneły, a oczom ukazał się ledwo dostrzegalny ląd.
Dolatywaliśmy do Danii. "Będzie strzelanina" pomyślałem i na wszelki wypadek przygotowałem karabiny, gdy pilot tymczasem zmieniał obroty
silników, dezorientując podsłuch artylerii przeciwlotniczej. Jakoteż po chwili poczeły nas szukać reflektory, krzyżując się i gasnąc
naprzemian. W tym błysneło coś blisko kadłuba, targnęło skrzydłami i rozmazała się wielka, purpurowa plama na niebie. To artyleria
dochodziła do głosu, odpędzając nas siłą od lądu. Obserwator podał nowy kurs, aby ominąć wzmagający się coraz to bardziej ogień artylerii
npla, od którego zrobiło się wokół czerwono i "nieprzyjemnie". Piloci polegając sobie nawzajem dokonywali cudów latania, robiąc
po mistrzowsku gwałtowne uniki, co nie wpływało bynajmniej na zmianę pozycji, która stawała się coraz przykrzejsza.
Pociski przelatywały tuż przed naszym nosem, rozrywając się w dość nieporządanej odległości od samolotu. Siedziałem wpatrując się
bezmyślnie w ogień, który wykwitał jak maki na ciemno granatowym niebie. Skończyło się to po pięciu minutach i od tej chwili
lecieliśmy spokojnie nad lądem przez Danię i liczne opasujące ją około cieśniny. Po niedługim czasie na lewo w rzęsiście oświetlonych
miastach bawiła się zapewne przy kieliszku wina neutralna Szwecja. Wchodziliśmy na Bałtyk, na polski, odwiecznie polski Bałtyk!
|
|
|