|
|
|
str. 1 | 2
|
Loty do Polski we wspomnieniach Jana Podoskiego
Do Polski lataliśmy najpierw przez Danię z Londynu nad Morzem Północnym, przecinali Danię na wysokości ok. 50 m, żeby się nie
dać złapać radarom, a potem już jak kto mógł. Pamiętam, gdy po powrocie z jednej takiej wyprawy pytałem pilota, jak trafił
na placówkę.
- A bardzo prosto - mówił - jak doleciałem do Bornholmu, to skręciłem w prawo, trafiłem na Wisłę, powiosłowałem trochę po
Wiśle i jak się San oddziela, to trochę wcześniej skręciłem w lewo i tam zaraz była placówka.
Tak latali do końca 1942 i na początku 1943 roku. Aż wreszcie przyszedł krach - tej nocy wyleciało z Londynu 12 załóg, dotarły
szczęśliwie do kraju, ale w drodze powrotnej wpadły w ogień niemieckich cekaemów. Z dwunastu wróciły, zdaje się, cztery,
Niedługo potem historia powtórzyła się - Niemcy zorientowali się w technice lotów i czatowali na powracające samoloty. Wtedy
otrzymaliśmy zakaz wykonywania lotów - RAF sprzeciwił się kategorycznie.
Zakaz nie trwał jednak zbyt długo - udało się nam wywalczyć wznowienie lotów, z tym że już nie przez Danię, ale nad Szwecją.
Ta droga była znacznie bezpieczniejsza, choć trzeba było latać o wiele wyżej. Oczywiście i tu nie obyło się bez przygód
zakończonych czasem tragicznie, czasem szczęśliwie, a nawet wesoło. Pamiętam wspaniałą załogę dowodzoną przez mjr.
Stanisława Króla. Oni latali do Polski wielokrotnie i mieli świetne wyniki. Zdarzyło się jednak za którymś razem, że
podziurawili ich mocno nad Bałtykiem, tak że podróż zakończyli w wodzie niedaleko wybrzeży Szwecji. Szwedzi ich
odratowali, a ponieważ system przerzutów ze Szwecji działał bardzo dobrze, Staszek ze swoją załogą cały i zdrów
zameldował się u nas chyba już po trzech dniach. Miał jednak wyjątkowego pecha, bo w kilka dni później znów znalazł
się w wodzie, tym razem niedaleko wybrzeży Szkocji. Wyłowiły ich motorówki RAF-u i przewiozły do najbliższej stacji
lotniczej, gdzie się nimi oczywiście troskliwie zajęto. No i Staszek dzwoni do bazy, żeby im przysłać jakieś mundury.
Koledzy oczywiście szybko zorganizowali nowe ubrania - dla każdego walizeczkę z bielizną i umundurowaniem, a dla Staszka
eleganckie majteczki kąpielowe z dołączoną karteczką "mundur i tak zamoczysz".
Z Anglii nie mogliśmy obsługiwać Polski południowej. Zasięg samolotów kończył się gdzieś na wysokości Radomia i za tą linią
nie można było wykonać żadnego zrzutu. Dlatego gdy alianci wylądowali w Afryce, spróbowaliśmy latać stamtąd. Przenieśliśmy
pół naszego dywizjonu do Tunisu, ale okazało się, że ta droga - choć krótsza, nie nadaje się w ogóle. Zimą - ze względu na
długość nocy latać mogliśmy tylko zimą - w Tunisie pogoda była ciągle tak fatalna, że o lotach nie mogło być mowy. Dopiero
kiedy alianci zajęli południowe Włochy powstała możliwość rozpoczęcia lotów z południa. Zorganizowaliśmy bazę w Lantiano w
rejonie Brindisi, gdzie przenieśliśmy cały nasz dywizjon i praktycznie loty z Anglii zostały zawieszone. Początkowo z Włoch
lataliśmy prawie bez strat. Tych lotów wykonaliśmy bardzo dużo, przerzucając znaczną liczbę skoczków i zaopatrzenia.
Sprzęt przerzucaliśmy w zasobnikach - były to duże cylindry o wadze 80-100 kg. Przerzucaliśmy głównie uzbrojenie, które
dostarczali nam Anglicy, a ponadto, już przez nas kupowane aparaty fotograficzne, sprzęt medyczny, lekarstwa, mundury itp.
Jeden samolot zabierał początkowo sześć, a potem z Włoch 12 zasobników i grupę skoczków.
źródło: "Przegląd Techniczny", nr 51/52, 23.12.1979.
|
|
|