|
|
|
str. 1 | 2 |
3
|
Jest ranek 14-go września. Siedzimy na fotelach pod hangarem, przed nami skąpane w słońcu lotnisko. Na ciemnym
tle lasu okalającego przeciwległy kraj pola wzlotów złocą się gdzie niegdzie jasnymi plamami przedwcześnie
pożółkłe drzewa, tworzące harmonijną mozaikę jesiennych barw.
Wyjątkowo ciepłe w tym dniu promienie słońca nie nastrajają nas rozmownie. Siedzimy, a raczej leżymy z
założonymi pod głową rękami, obserwując las drgający w falach ciepłego powietrza, lub szukając gdzieś wzrokiem
zagubionej gdzieś w błękitach nieba maszyny.
Jest cicho. W pewnej chwili zgrzytnął charakterystyczni, umieszczony ponad naszymi głowami megafon: "Attention
please, attention! The all operational crews should report to their own squadrons immediately...". Coś nas trochę
zdziwiło. "The operational crews"...? Pierwszy raz ktoś używa w stosunku do nas tego określenia. Oczywiście,
że niemal w tej samej chwili byliśmy w sali nawigacyjnej dyonu.
Dowódca dywizjonu krótko zagaił: "Dziś w nocy rozpoczynamy rzeczywistą pracę. Dyon nasz wystawia trzy załogi,
Dyon 301 tyleż samo. Z naszego Dywizjonu wyznaczam: Kpt. Pil. S. (F/O Suliński) - Maszyna gotowa? - Gotowa Panie Pułkowniku.
Kpt. Pil. A. (F/O Antonowicz) - gotowe? - Gotowe Panie Pułkowniku. - Ppor. Pil. J. (P/O Jasiński) - Gotowe."
Dowódca ciągnął dalej: "W sztabie grupy Bombowej dano mi do zrozumienia, że wyniki dzisiejszej wyprawy warunkują
dalszą pracę bojową Dywizjonu.
Nadto chciałbym Panom powiedzieć, iż cieszę się bardzo, że teraz właśnie wchodzimy do akcji. Teraz, kiedy
prawie rok mija od chwili, w której przeciwnikom naszym zdawać się mogło, że broń z dłoni polskiego żołnierza
została wytrącona na zawsze. Dzisiejsza nasza wyprawa jest na to odpowiedzią. Wyznaczone załogi zgłoszą się do
oficera operacyjnego o godz. 13-tej." Po wyjściu podpułkownika zrobiło się gwarno.
Do maszyn odprowadzają nas pozostające załogi. Nigdy nie zapomnę sceny, jaką obserwowałem z okien kabiny, gdy pilot
nagrzewał silnik, a my z radiotelegrafistą układaliśmy w samolocie mapy i moc różnych drobiazgów potrzebnych w
czasie lotu.
Wokół samolotu zgromadził się po prostu tłum ludzi - pozostający koledzy, mechanicy, elektrycy, szoferzy,
meteorolodzy, sanitariusze, biuraliści, kucharze - wszystko to stoi z oczyma utkwionymi w nas. Na nasze spojrzenia
odpowiadaja jakimś dziwnym uśmiechem pokrywającym wzruszenie, a mającym w sobie coś jakby z błogosławieństwa,
jakąś dziwną troskę, jakiś wyraz powagi i dumy jednocześnie. Nie jeden z nich, jakby ścierał sobie kurz z twarzy,
chociaż kurzu w powietrzu wcale nie było.
Poczułem wtedy, że między nami wszystkimi wyrasta, a może teraz dopiero uzewnętrznia się, jakaś ogromna spójnia, którą
trudno słowami określić. Czułem również i to, że wszystko, cożeśmy przeszli, cała nasza tułaczka, wszystkie nasze osobiste
krzywdy - wszystko to jakby zmalało, stało się prawie nieważne wobec tego, że pod płatami samolotu miałem wcale pokaźny
ładunek bomb wobec tego, że właśnie naprzekór wszystkim teraz znowu siedzimy w maszynach i że za parę godzin
zaczniemy odbierać drobne cząstki zaciągniętego w stosunku do nas długu. Długu, którego w całości zapłacić nigdy nie
będą w stanie, bo ze wszystkim co posiadają są zbyt mało warci.
Nigdy nie czułem bardziej realnie treści słów: "Nie zginęła..." Wiedziałem, że ci, co na nas patrzą, czują właśnie
to samo.
Godzina 18.03 jesteśmy na punkcie startowym. Załoga nasza jest druga z kolei. Samolot, który wystartował przed nami,
kończąc okrążanie lotniska, wchodzi w kurs. Na tle seledynowego zachodu słońca ostro odcina się czarna sylwetka
Battla, który przeszedłwszy ponad środkiem lotniska, leciał w kierunku na południe.
Dowódca Dywizjonu, stojący kilkanaście metrów przed nami, spogląda na zegarek. Jeszcze 20 sekund, 10,... 5...
podnosi chorągiewkę... Start!
|
|
|