301.dyon.pl




Lotnicy

Biografie

Wspomnienia

Inne teksty








str. 1 | 2


Za jednym podejściem zrzucano 3-4 zasobniki i tyleż paczek. O ile zasobniki wiszące w komorze bombowej zwalniane były ze stanowiska bombardiera, to paczki znajdujące się w tyle kadłuba były zrzucane ręcznie na spadochronach przez luk w podłodze. Dokonywał tej czynności specjalnie do tego celu wyznaczony członek załogi tzw. "dispatcher". Podczas zrzutu miał on mnóstwo pracy, gdyż musiał wyrzucić na czas 12 paczek, z których każda ważyła ok. 50 kg. Za jednym podejściem było możliwe wyrzucenie 3-4 paczek. Zatem, by zrzucić cały ładunek 12 zasobników i 12 paczek, samolot musiał wykonać 3 lub nawet 4 podejścia. Pamiętać należy, że odbywało się to w kłębach dymu i w ogniu oraz cały czas w niemieckim ostrzale.

Wykonując nalot na miejsce zrzutu tak nisko i z tak zredukowaną prędkością, samoloty były doskonale widoczne na tle nieba rozjaśnionego łuną płomieni. Stawały się łatwym celem dla artylerii i broni maszynowej przeciwnika, której stanowiska znajdowały się nawet na dachach opanowanych budynków. Załoga w przypadku trafienia nie miała żadnych szans na ratunek.

Zrzuty były zajęciem wymagającym od załogi samolotu jak i personelu placówki odbiorczej wielkiej odpowiedzialności i rozwagi. Zadania były bardzo ryzykowne, każdy błąd groził utratą ładunku, zmarnowaniem całego wysiłku z niepotrzebnym narażaniem ludzi na niebezpieczeństwo. Wyjście cało z ostrzału nad miastem było właściwie łutem szczęścia i przypadku.

Nie wiadomo jak przebiegał lot Liberatora KG890 nad Warszawą. Nie wiadomo gdzie załoga dokonała zrzutu. Możliwe, że był to Plac Napoleona. Dwie inne polskie załogi musiały jednak zrezygnować z lotu w to miejsce, ze wzglądu na silny ogień przeciwlotniczy i oślepiające reflektory. Skierowały się z ładunkiem nad Puszczę Kampinowską, gdzie były wyznaczone awaryjne zrzutowiska. W literaturze przyjęty jest pogląd, że załoga Liberatora kpt. pil. Z. Szostaka zadanie wykonała szczęśliwie i wyruszyła w drogę powrotną do bazy. Natychmiast po zrzucie samoloty ponownie obniżały się tuż nad dachy domów. Starano się jak najszybciej opuścić przestrzeń powietrzną Warszawy. O ile szczęście dopisało, znad miasta kierowano się na południowy-zachód w stronę Pruszkowa i Skierniewic i dopiero za granicami Warszawy zawracano na południe.

Z przelotem samolotu nad Warszawą związana jest pewna historia, nad którą warto się zatrzymać. Otóż w książce Stanisława Podlewskiego p.t. "Rapsodia Żoliborska" opisana została bardzo romantyczna historia jakoby pilotujący Liberatora kpt. pil. Z. Szostak, po wykonaniu zrzutu, zatoczył jeszcze kilka rund nad swoim rodzinnym domem na Żoliborzu. Było to zgodne ze zwyczajem jeszcze sprzed wojny, kiedy takie kółka na niebie były czytelnym znakiem dla członków jego rodziny. Ten wysłany bliskim sygnał miała podobno zauważyć i rozpoznać jego matka Ludwika (wg innych źródeł Aniela) Szostakowa ps. "Mucha" ze Zgrupowania "Żyrafa" Armii Krajowej, która według tej sentymentalnej opowieści domyśliła się, że samolot pilotuje właśnie jej syn.

Czy jest to historia, która wydarzyła sie naprawdę, czy może efektowna fikcja literacka lub zbitka faktów i okoliczności? Trudno po latach rozstrzygnąć, czy i co w ogóle p. Szostakowa widziała tej nocy nad Żoliborzem, ale jak na wojenne realia powstańczej Warszawy, historia wydaje się być zbyt piękna i romantyczna, by mogła być prawdziwa. Trudno przyjąć, by w sytuacji gdy samolot zagrożony jest w każdej chwili trafieniem przez niemiecką obronę przeciwlotniczą, dowodzący załogą nawigator kpt. S. Daniel zezwolił pilotowi na lekkomyślne robienie rund nad miastem tylko po to, by dać sygnał rodzinie bez żadnych gwarancji, że zostanie on w ogóle zauważony i rozpoznany. Zdaniem Leszka Owsianego latającego na Halifaxach na operacje zrzutowe m.in. nad Warszawę, by wykonać rundę czterosilniokowym samolotem należy zatoczyć koło o promieniu 250-300 m. Opowieść o lekkomyślnym zataczaniu kółek Liberatorem nad wielkim polem bitwy jakim była wówczas Warszawa, uznał za całkowicie nierealną. Byłoby to bezsensowne narażanie życia załogi i tak cennego dla polskiej eskadry samolotu. Sądzę, że tą romantyczną historię śmiało można włożyć raczej między bajki, które mogłyby się zdarzyć w filmie, ale nie nad płonącą Warszawą, gdzie granica między życiem a śmiercią była bardzo płynna.

Po pomyślnie wykonanym zrzucie polskiej załodze pozostało już tylko szczęśliwie powrócić do bazy w Brindisi we Włoszech. Udawało się to już kilka razy, a z kłopotów, jak dotąd, wychodzili obronną ręką. Z zachowanych meldunków wynika, że podczas poprzednich lotów nad Warszawę kilkakrotnie spotkali niemieckie nocne myśliwce. Po powrocie z lotu 9/10 sierpnia zameldowali nawet, że nad Mokotowem zaatakował ich nocny myśliwiec, którego prawdopodobnie udało się zestrzelić.

Skierowali sie na południe, niebawem przekroczyli Pilicę. Zapewne lecieli nisko, lotem koszącym - tak było bezpieczniej. W ciągu godziny lotu zbliżali się już do Bochni i byli gdzieś nad Puszczą Niepołomicką. Zapewne łatwo rozpoznali to miejsce po tym, że niedaleko rzeka Raba wpada tu do Wisły. Rabę "wzięli" pod lewe skrzydło i wlecieli nad zachodnie przedmieścia Bochni. Rozpoczeli wznoszenie i tu zaczął się dramat, którego najlepsza załoga nie była w stanie przewidzieć i go uniknąć".

źródło: Wojciech Krajewski "Powietrzna walka nad Bochnią", Stowarzyszenie Bochniaków i Miłośników Ziemi Bocheńskiej, 2006


cofnij
str. 1 | 2





Jedynka | Lotnicy | Biografie | Wspomnienia | Fotografie